Ostatnimi czasy zauważam nasilające się, wszem i wobec panujące oraz gwałtownie przyśpieszające procesy globalizacyjne. Oddziałują one na coraz większą skalę przekraczając wszelkie granice ludzkiego świata - zarówno geograficzne jak i polityczne, językowe, wyznaniowe, rasowe. Zmiany te przekraczają rzeki i góry, z łatwością przeskakują z kontynentu na kontynent.
Cały świat staje się jedną wielką globalną fabryką, globalnym kombajnem, globalnym dworem i zdaje mi się również globalnym dinozaurem w przededniu zagłady. Korzystając z prawie każdego produktu nie zdajemy sobie sprawy, że w jego wyprodukowaniu bierze udział duża część naszej cywilizacji.
Przyjrzyjmy się na przykład produkcji żywności. Podróżując teraz na początku lipca po Polsce widzimy pola z dojrzewającą pszenicą. Łatwo można dać się zwieść, przypuszczając, że jest to produkt lokalny. Pewnego razu, moją uwagę przyciągnęło widoczne z okna pociągu kilkuhektarowe pole pszenicy. Łan był równy i zwarty. Mimo trudnych warunków pogodowych, stał prosto jak mur, żadnych śladów powodzi. Czy ta pszenica to produkt lokalny? To pole - na oko z dziesięć hektarów - było zbyt duże, żeby uprawiać go ręcznie czy nawet za pomocą koni. Do uprawy potrzebne są potężne maszyny. Zadajmy sobie więc kilka pytań:
1. Gdzie wyprodukowano ciągnik, którym zaorano ziemię?
2. Skąd pochodziły podzespoły?
3. Skąd surowce do tych podzespołów?
4. Jakimi drogami transportowano wszystko, aż gotowy ciągnik znalazł się w tej okolicy?
5. Gdzie mają siedzibę zarządy firm, które brały udział w jego produkcji na poszczególnych etapach?
6. Jak wyglądało finansowanie tych wszystkich przedsięwzięć?
7. Skąd pochodziła energia elektryczna pobierana na różnych etapach projektowania, produkcji i transportu elementów składowych i całego ciągnika.
Udzielenie tylko pobieżnych odpowiedzi na powyższe pytania wykazuje wielokrotnie rozgałęziającą się sieć współzależności. Pisałem tylko o ciągniku, który musiał kilka razy przejechać przez to pole zanim wyrosła pszenica. Nie można zapominać, iż ten ciągnik za każdym razem mógł mieć podpięte inne narzędzie. Podobne pytania trzeba sobie postawić w stosunku do pługa, opryskiwacza itp. A cały arsenał środków chemicznych w tym środki ochrony roślin (każdy z nich może być komponowany na innym końcu świata), nawozów; a prace badawcze nad ich powstaniem, surowce, nośniki energii, w tym gaz ziemny i ropa naftowa, energia elektryczna, dystrybucja, marketing, transport. A kombajn, który zbierze plon, a różne środki transportu zanim zboże trafi do spichrza czy młyna. No i ciągłe dostawy paliwa do ciągnika i innych maszyn. Słowem mamy do czynienia z globalną siecią współzależności. Możemy w skrócie powiedzieć, że tą pszenicę "uprawia" cała globalna cywilizacja. Zanim wyląduje ona na talerzu jeszcze więcej nici globalnej sieci będzie na to pracowało. Nawiasem mówiąc zdecydowanie dłuższe i bardziej splątane nici globalnej sieci zobaczylibyśmy, pochylając się nad leżącym na talerzu kotletem.
Gdybyśmy przejeżdżali obok tego pola 50 lat temu to prawdopodobnie to kilkuhektarowe pole byłoby podzielone na kilka, a nawet kilkanaście stajonek, na każdym zobaczylibyśmy inną uprawę: a to koniczyna, a to żyto, a to ziemniaki, dalej np. buraki, owies, jęczmień. Na jakimś stajonku pasące się krowy. Różnica jest nie tylko w rozmiarach pól i różnorodności upraw. Większość produkcji pożywienia odbywała się w promieniu kilku kilometrów, odległości którą człowiek mógł pokonać spokojnie nawet pieszo w jeden dzień i to tam i z powrotem. Pole zaorane było pługiem konnym – zrobionym być może dawno temu przez lokalnego kowala, a "paliwo" dla konia rosło w zasięgu wzroku. Nawóz produkowało się na kupie za oborą, zboże gospodarz kosił kosą ręczną, najpewniej polskiej produkcji. Potrzebne było na to z pół kilograma dobrej stali bo styl drewniany często wykonywał sam. Narzędzie zarówno proste jak i bezawaryjne. Podobnie pobliscy rzemieślnicy mogli wykonać wóz, którym zwożono zboże do stodoły. W komorze stały jeszcze żarna, których czasem używał do mielenia ziarna na żur, który jego żona gotowała mu na glinianym piecu dokładając polan z pobliskiego lasu. Wtedy możliwy byłby scenariusz, powtarzając za Wyspiańskim "Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna". Oczywiście lokalne katastrofy np. huragany, powodzie, trzęsienia ziemi, tsunami mogą zniszczyć lokalną gospodarkę czy cywilizację, ale inne lokalne skupiska cywilizacyjne mogłyby trwać nadal nienaruszone. Ale teraz, a im dłużej ten model cywilizacyjny będzie się rozwijał, tym bardziej będziemy od niego uzależnieni i tym bardziej będziemy narażeni na totalną zagładę w przypadku poważnego uszkodzenia sieci. Sieci energetyczne mogą np. być zniszczone przez zdarzające się co jakiś czas ekstremalnie silne wybuchy na słońcu. Przy czym nasze ciała i otaczająca biosfera nie odczuje nic negatywnego. Pojawią się widowiskowe zorze polarne, które będziemy mogli oglądać nawet na równiku tak jak to było w lecie 1859 r. i chociaż nie spowodowały niczego spektakularnego w organizmach żywych, uszkodziły sieci telegraficzne, czyli praktycznie jedyne sieci przewodowe w tamtych latach. Przeskakujące iskry spowodowały zapalanie się papieru w telegrafie i pożary budynków. Obecnie uszkodzenia mogą być niesamowicie rozległe i dotknąć praktycznie wszystkie urządzenia elektroniczne w tym komputery, transformatory i sieci energetyczne, sztuczne satelity, łączność komórkową i nie wiadomo co jeszcze ulegnie awarii lub nie będzie działać choćby jako rykoszet tych zdarzeń.
Proszę teraz oczami wyobraźni zobaczyć co będzie wtedy z naszymi lodówkami, sklepami, transportem, łącznością, ludźmi, którzy utkną w windach, produkcją rzeczy absolutnie podstawowych jak żywność jej przetwórstwo, transport, przechowywanie, dystrybucja. Jak i kiedy usuniemy poważne awarie kiedy przyjrzymy się, że pojedynczy wyciek ropy w Zatoce Meksykańskiej w warunkach komfortowych, kiedy działają wszystkie systemy, jest dostępna cała szczytowa technika, eksperci, zasoby finansowe trwa już (kiedy piszę te słowa) prawie trzy miesiące, a wyciek skaził już kilkaset kilometrów wybrzeża i wciąż się rozszerza. Ile różnych katastrof technicznych powstanie wtedy i kto oraz jakimi środkami będzie dysponował aby przywrócić ponowne działanie instalacji.
Obawiam się, że jeśli chodzi o podstawowe całkowicie kwestie jak np. żywność to w ciągu kilku dni zostalibyśmy bez zapasów. Dantejskie sceny przed sklepami i magazynami. Potem kiedy pozjadamy wszystko co będzie do zjedzenia łącznie z psami i kotami jedynym dostępnym źródłem protein będziemy MY SAMI!!!
Nie łudźmy się, że uratują nas obecne struktury władzy i politycy w nich ulokowani. Czyli stracimy wszystko. Dosłownie cały szkielet budowanej przez stulecia cywilizacji będzie nieadekwatny niepotrzebny i runie. Proszę wziąć pod uwagę, że zanim rozpoczęliśmy rewolucję naukowo-techniczną było nas przez tysiąclecia mniej niż 0,5 miliarda na całej Ziemi, czyli mniej niż 1/15 obecnego zaludnienia. Ale wtedy mieliśmy dopracowywane przez wieki; technologie, wiedzę , umiejętności, strukturę społeczną i kulturę adekwatne do określonych warunków. Prawie wszystko co wiemy i potrafimy będzie bezużyteczne jeśli cywilizacja się rozsypie jak domek z kart. Każdy z nas będzie miał podobne szanse przeżycia jak nie umiejący pływać człowiek wrzucony do Wisły z Mostu Dębnickiego. Jestem przekonany, że takie okoliczności czyli zapaść cywilizacji powinniśmy brać pod uwagę, zastanowić się nad niektórymi scenariuszami i przeprojektować ją. Bo, jak mówi mój ulubiony aforysta Jan Izydor Sztautynger: "Myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia i godziny." Dodatkowo musimy pamiętać, że: "Nie wkłada się wszystkich jajek do jednego koszyka"
Powinniśmy mieć rodzaj szalup i kół ratunkowych czy spadochronów – ale to nie są najlepsze metafory bo te "urządzenia" nie wystarczą. Nie będzie zbawczej zagospodarowanej ziemi do wylądowania, będą jedynie jałowe wyspy. A my musimy mieć przygotowanie, żeby je użyźnić, umiejętności i zdolności twórcze aby sobie poradzić i wybudować nową cywilizację. Dlatego tak jak rośliny produkują nasiona tak i my musimy kultywować Nasiona Przetrwania Cywilizacji.
Widzę je (między innymi) jako działania rozwijające różne postacie rolnictwa ekologicznego np. rolnictwo naturalne czy permakultura. Nie ma to być wbrew pozorom skansen ale twórcze eksperymentowanie i przemyślenie od nowa technik wytwarzania i dystrybucji żywności oraz innych dóbr i jak najpełniejszego zaspokajania potrzeb w małych lokalnych grupach. Obiecującą w tym zakresie wydaje się też inicjatywa Transition Towns. Takie NPC mogą pełnić szereg funkcji:
1. Punkt odniesienia ("poziom morza") pokazujący nam na jakiej wysokości znajduje się cywilizacja i jak szybko się wznosi.
2. Dodatkowe linki asekuracyjne wzmacniające ten główny globalny łańcuch na którym balansuje nasz cywilizacja.
Druga noga dzięki której pewniej i wygodniej będzie można kroczyć w przyszłość
"Magazyn" wiedzy ludzkiej.
5. Laboratorium kreatywności.
6. Banki genów i bioróżnorodności.
Aby taki system mógł działać muszą w nim obowiązywać zupełnie inne przepisy i zupełnie inne standardy. Pamiętajmy małe jest piękne i nie wolno nam tego delegalizować, albo zarzucać biurokracją z którą mogą sobie poradzić wielcy gracze. Nie mogą obowiązywać tam przepisy potrzebne dla dużych globalnych korporacji. Musimy, powtarzam musimy poszukać odpowiedniej formuły, a właściwie wielu odpowiednich formuł dopasowanych do różnych lokalnych społeczności. Na pewno nie może być tak, że ktoś działając w sieci NPC żeby zrobić szałas dla siebie czy swoich zwierząt musiał prowadzić kilkumiesięczną korespondencję, która na dodatek będzie kosztowała wielokrotnie więcej niż ten szałas i trwała wielokrotnie dłużej niż jego zbudowanie. Kluczową sprawą jest tutaj wolność eksperymentowania i uczenia się w interakcji z przyrodą i innymi uczestnikami. Takie projekty mogą i powinny przyciągnąć wiele osób, które są pełne pasji, witalności i pomysłowości ale duszą się w gorsecie współczesnej plastikowej i banalnej cywilizacji.
Mając do dyspozycji takie rozwiązania, gdyby nasz „Titanic” zatonął, będzie go można sprawnie i szybko ewakuować. Nasz pływak wrzucony do Wisły z Mostu Dębnickiego spokojnie dopłynie do brzegu i wyjdzie na brzeg pod Wawelem i chociaż mokry, brudny i trzęsący się z emocji będzie szczęśliwy bo uratował życie i ma apetyt na jego dalszy ciąg.
Gwałtowne zmiany spowodowane globalizacją napędzane są na wiele sposobów i na dodatek przyspieszają i powiększają swój obszar. Już od kilku lat rozwój cywilizacji przypomina mi właśnie Titanica pędzącego na górę lodową z tym, że w odróżnieniu od niego nikt nie dba o ustawienie na pokładzie szalup ratunkowych. Teraz po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem, gdzie zginął nasz prezydent wraz z naczelnymi dowódcami sił wojskowych i mnóstwo innych prominentnych osób w mojej głowie powstała druga metafora naszej sytuacji. Nasza przyszłość tonie we mgle, a wszyscy ludzie wchodzą do jednego samolotu. Ci, którzy nie chcą, wpycha się do niego siłą. A jeśli ktoś nie chce wpycha się go na siłę.
Ta mgła to brak wizji, którą tracimy goniąc za kasą, karierą, prestiżem, wygodą, przyjemnościami. Głównie bijemy pianę. Tracimy zrozumienie tego co się z nami dzieje, a media wraz z reklamodawcami karmią nas błyskotliwą i ogłupiającą papką, machając przed nami tabloidami jak torreador muletą przed bykiem. Przez to nasza Cywilizacja staje się krucha. Stajemy się sybarytami i birbantami, trwonimy swoje życie i nieodnawialne zasoby naszej planety. Budując globalną maszynę kręcącą się bez sensu, coraz szybciej, narażamy się na całkowitą zagładę jeśli ona się rozpadnie.
Lepszym i bardziej godny nas ludzi - potomków zdobywców pomysłem, jest ruszenie w kosmos i jego zasiedlanie. To powinno być naszym głównym zadaniem i wokół tego celu powinniśmy się jednoczyć.
Równocześnie jako druga silna część splotu naszej cywilizacji i równie fascynujące wyzwanie powinna być budowanie Nasion Przetrwania Cywilizacji – jako "laboratoriów" lokalnej samowystarczalności.